Przypomnij sobie czas; nie moment, nie dzień, ale czas, w którym „kliknęła” w Tobie ewangelia. Nagle dotarło do Ciebie to, co Jezus zrobił na krzyżu i wziąłeś, wzięłaś to bardzo osobiście. Plus ogrom łaski, radości, wolności. Tama została przerwana, popłynął strumień obfitości!
Kolejnym, chyba naturalnym krokiem dla odkupionego człowieka jest pragnienie dzielenia się „tym” z każdym, kto tylko stanie nam na drodze – chcemy, aby inni też „tego wszystkiego” doświadczyli, prawda?
Następnie szukamy społeczności z innymi zbawionymi – naszym duchowym kościołem. I jest typ ludzi „z misją”, którzy muszą mieć jakiś cel, sens życia odkupionego w Chrystusie.
Będąc w zorganizowanej społeczności chrześcijańskiej, obserwujemy różne służby; uwielbieniową (zespoły muzyczne), misyjną, kolporterską, duszpasterską, jak i zupełnie praktyczną; służbę porządkową, księgarniano-biblioteczną czy kawiarnianą (o ile kościół taki przybytek posiada).
I Ty tak sobie obserwujesz tych ludzi > w akcji < i wartościujesz, myśląc: Nooo być w takiej grupie muzycznej to jest coś! Wygrani! Oni to a pewno mają dużo satysfakcji ze służenia Panu! Ale cóż, nie mam talentu muzycznego!
Za to kawiarnia czy służba porządkowa na parkingu – fajnie, że są, ale to za mało! Nie czuł(a)bym, że robię coś wartościowego!
I przemierza taki chrześcijanin kolejne kilometry tego ziemskiego padołu i kombinuje, co by tu robić dla Boga, jak by tu Go zanosić ludziom…
– Nie denerwuj mnie! Myślę przecież, jak służyć Panu!! – nie raz warknie na współmałżonka czy dziecko.
No to wyłania się tam już pierwsza odpowiedź: zacznij od bycia przyjaznym i uczynnym dla najbliższego otoczenia.
Wiecie, temat służenia Bogu dręczy mnie odkąd Go poznałam – bo jestem człowiek celu i sensu; we wszystkim, co robię, muszę widzieć sens, nawet w kolorowaniu obrazka! Nie dla mnie jakieś kolorowanki dla dorosłych – rysowanie dla samego rysowania! Jest to błogosławieństwo jak i przekleństwo jednocześnie, bo taki przypadek jak ja, albo we wszystkim widzi pożytek, albo nie zabierze się za nic, gdy nie widzi żadnego celu.
Okej, napiszę wiersz, bo lubię pisać wiersze, ale po co? Przecież Bóg tego nie potrzebuje! Przeczyta to ktoś? Zmieni to coś w nim? Niech mi ktoś na to odpowie, bo tak się nie da żyć!!
I raz po raz przeżywając katusze, wołałam do Boga, do czego jestem powołana?! Pewnego dnia przyszła odpowiedź. Zgadniecie jaka? Podpowiem, że śpiewać nie umiem i Bóg nie zamierzał czynić w tym względzie nadnaturalnego cudu.
Otóż, moim powołaniem jest miłość.
Chcesz znać swoje powołanie w Chrystusie? Jest nim miłość.
Praktykowanie w miłowaniu
Dalej możemy przeczytać, że COKOLWIEK robimy, ma to być robione w miłości, czyli na chwałę Boga – bo Jego główną, wszechogarniającą domeną jest miłowanie. On jest Kreatorem, On buduje, a wszystko, co wartościowe, jest zasadzone na miłości.
Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą!
(1 Jan 3,18)
A to oznacza, że od miłowania wypadałoby zacząć – takiego miłowania czynem, jeszcze zasadzonym na prawdzie! Odczytuję to, jako czyn pełniony z przekonaniem czynienia dobra, nastawiony na dobro drugiego człowieka czy innej istoty.
„Nikomu nie bądźcie nic winni poza wzajemną miłością, kto bowiem miłuje bliźniego, wypełnił Prawo. Przecież przykazania: Nie cudzołóż, nie zabijaj, nie kradnij, nie pożądaj, i wszystkie inne – streszczają się w tym nakazie: Miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Miłość nie wyrządza zła bliźniemu. Przeto miłość jest doskonałym wypełnieniem Prawa.”
(List do Rzymian 13:8-10)
Zatem jest dobra wiadomość dla nas wszystkich, którzy przyjęliśmy Chrystusa – jedyne, co mamy robić w życiu, to miłować tak jak On i „ucieleśniać” tę miłość poprzez czyny. Przy czym, nieważne , co to będzie; czy kładziesz płytki łazienkowe, czy piszesz książki, wyrabiasz bułki, nauczasz w szkole, odbierasz śmieci z posesji, jesteś mamą na „domowym etacie” lub seniorem, seniorką, duchownym, fanem koszykówki, zumby czy poezji śpiewanej, pielęgniarką, miłośnikiem gór, hodowcą szynszyli lub fanem motocykli wyścigowych – masz jedną tylko misję w tym, co robisz i gdzie obecnie jesteś: miłować.
„Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, gdyż miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, z Boga się narodził i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością.”
(1 List Jana 4:7-8)
Po tym nas poznają.
I po tym przez Boga zostaniemy poznani.
W ten sposób, gdy „podłożysz” miłość, zaprawisz nią każde życiowe działanie, sama droga stanie się celem, życie będzie wypełnione po brzegi, bo chcemy dla ludzkości zbawienia w Chrystusie , prawda?
W ewangelii Łukasza 19, 10 czytamy:
„Albowiem Syn Człowieczy przyszedł wcielić człowieka do wszelakiej służby, wyznaczyć mu czas i miejsce pracy, wskazać miejsce w kościele”…..
Poprawiamy:
„Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło.”
Nasz Pan i tylko On nadal to robi, On wypełnia człowieka Sobą, daje Swojego ducha, Swoją tożsamość, czyniąc go dzieckiem Bożym, dziedzicem Swego królestwa,
ale to my jesteśmy tymi „witającymi” w drzwiach, często stanowimy komitet powitalno-reprezentacyjny Jezusa; i albo zachęcimy „gościa” by wszedł dalej do komnaty Króla, albo go zrazimy. A zrażamy najczęściej brakiem miłowania.
W wielu rodzinnych firmach, ludzie na wysokich stanowiskach najczęściej przeszli całą ścieżkę zawodową; znają się zatem na pracy na produkcji, poznali pracę brygadzisty/team leadera, planisty, kierownika, logistyka, aż zarządca całej firmy (najczęściej ojciec) powierza im stanowisko dyrektora.
Znam kilka takich historii.
My chcemy wielkich powołań, objawień, a pierwszym krokiem jest miłość – wyżywana w najprostszych warunkach. Niczego człowieku od Ciebie nie chcą, prócz miłowania, czy to nie piękne?! Piękne i zatrważające jednocześnie – ile razy nierzadko chcielibyśmy, żeby nas zagoniono do konkretnej roboty, a nie jakiejś … miłości !
Ja bym powiedziała, że jedno kształtuje się w drugim: w uważnej, świadomej pracy może rodzić się nasze miłowanie, dojrzewać w nas miłość Chrystusowa do bliźniego i na odwrót: coś w nas czasem musi dojrzeć na „placu manewrowym” zanim wyjedziemy na prawdziwe skrzyżowanie – weźmiemy w ręce czyjeś życie i będziemy mieć na nie realny wpływ. Czasem na placu manewrowym musimy porobić duuuużo kółek, „rękawów”, podejść wiele razy do parkowania, pytając siebie „I po co to wszystko?! To bez sensu!!” żeby Bóg wypuścił nas dalej, na drogę, byśmy byli prawdziwymi uczestnikami ruchu, mającymi realny wpływ na bezpieczeństwo swoje i innych na drodze.
Odkąd Bóg mi objawił to, o co Mu chodzi najpierw, odetchnęłam. Z moich barków spadł ciężki balast! Mogę robić WSZYSTKO! Nie muszę mieć żadnych talentów, specjalnych talentów, mogę zbierać szyszki – z miłością, mogę z miłością karmić sikorki, hodować ogórki, stawiać kawę tym, których na to nie stać, albo kupić im bilet autobusowy. Mogę być nauczycielką albo wykładać towar w supermarkecie – z Jego miłością, którą mi zaszczepiono w sercu i wiem, jak powinna wyglądać i pracować, mogę robić w świecie efekt motyla.
Przy czym nie musisz wiedzieć, dowiadywać się o natychmiastowych skutkach swojego miłowania! Wszystko, co robisz z miłości, będzie miało swój efekt motyla – Bóg Ci to kiedyś objawi, na wieeeelkim, rajskim telebimie, nie bój się! Wtedy się dowiesz, a teraz swojej zapłaty nie stracisz – bo wierzę, że pomagając, robiąc coś „na plus” już masz radość.
Jako ludzie lubimy widzieć szybkie efekty, czuć, że mamy na coś realny wpływ, dlatego człowiek często posunie się raczej do zniszczeń, niż do budowania – jakże szybko płonie las, w porównaniu z jego czasem wzrostu!
Miłość jest cierpliwa. I nie szuka swego.
Ktoś zrobi komuś coś złego, na przykład okradnie go. I to też jest efekt motyla – okradziony może mieć przez to poważne problemy, które doprowadzą go do depresji, długów, a może i odebrania sobie życia.
Mój efekt motyla – nawet jeśli od razu mogę go nie zobaczyć , w Chrystusie będzie miał dobry rezultat – wierzę, że ta dobra energia pracuje w człowieku, któremu okazano miłość; że on też zrobi dla kogoś to, co dla niego zrobiono. A przykładów nie trzeba szukać daleko:
Lata temu, gdy wracaliśmy z mężem z gór, dochodząc do ostatniego przystanku autobusu, byliśmy naprawdę zmęczeni, a ja niemal wyczerpana – okazało się, że kolejny autobus pojedzie dopiero za około 2 godziny! Ostatkiem sił, postanowiliśmy podjąć jeszcze walkę dojścia do innego przystanku, który znajdywał się nieco bardziej w „cywilizacji” – powłócząc nogami, usłyszałam zatrzymujący się samochód. Młody człowiek otworzył szybę pytając, czy nas nie podrzucić. Nie mogłam w to uwierzyć, ale gdy wpakowaliśmy się do jego auta, zapytałam, czemu to zrobił? On na to: Mnie też kiedyś ktoś podrzucił w takiej sytuacji.
Widzicie?! Małe rzeczy robione z wielką miłością! – to jest realne i jedyne przeznaczenie każdego z nas! Z tego i tylko z tego zostaniemy ostatecznie przez Boga rozliczeni!
Zgadzacie się? Podzielcie się swoją opinią, doświadczeniem, świadectwem TUTAJ
Niech Bóg Was błogosławi!